Urodziłam się w Zręcinie
k/Krosna n/Wisłokiem jako córka Barbary i Albina Krygowskich. Z najwcześniejszych
lat dzieciństwa z domu rodzinnego zachowałam parę wspomnień z okresu świąt
Bożego Narodzenia. W szóstym roku mego życia rodzina nasza przeniosła się
do Krakowa. Wzrastałam w atmosferze wspaniałego miasta i z biegiem lat
poczułam się jego rodowitą mieszkanką. Rodzice, zwłaszcza Tato, wspominali
czasami swoje miejsca rodzinne, ale często były to wspomnienia smutne,
nie budzące moich zainteresowań pozostałą tam rodziną. Mieliśmy zresztą
własny ogromny smutek. Obie z młodszą siostra utraciłyśmy słuch w wieku,
kiedy umiałyśmy wypowiedzieć zaledwie słowa “Mamo” i “Tato”. Kraków, do
którego przyjechaliśmy, dał nam szansę na normalną egzystencję. Z pozytywnymi
wynikami ukończyłyśmy szkołę podstawową, liceum i studia. Rozpoczęłyśmy
samodzielne życie. Siostra jako architekt, ja – jako pracownik naukowy
– fizyk. Moja pierwsza miłość, małżeństwo, macierzyństwo – zwyczajne życie.
Poza najbliższą rodziną wąskie grono przyjaciół, w którym czuję się swobodnie
i bezpiecznie ze swoją niesprawnością. Dowartościowują mnie sukcesy zawodowe.
Samodzielnie opanowuję umiejętność korzystania z technik komputerowych.
Któregoś jesiennego dnia
1996 nagle otrzymuję drogą internetową korespondencję od Marka Krygowskiego
z Monachium, w której przedstawia się jako ... mój kuzyn. Dzięki dobrodziejstwu
komputera nawiązuje się sympatyczna korespondencja, która przynosi nieoczekiwane
efekty. Okazuje się, że mam szeroką rodzinę rozsianą w Polsce i w świecie.
Część osób mieszka nawet w Krakowie. To rozbudza we mnie ciekawość – kim
są, jak żyją? Zaczęło się! Trójka “zapaleńców komputerowych”: Maria Bielawska,
Witold Kroemeke i ja – wszyscy z rodu Krygowskich, postawiliśmy sobie za
cel odnaleźć swoje “korzenie”. Półtora roku poszukiwań, nawiązywania kontaktów,
wędrówek po archiwach, bibliotekach i oto odbędzie się Rodzinny Zjazd Krygowskich.
Emocje sięgają zenitu.
Jestem jednym z organizatorów tego niezwykłego spotkania. Wyjeżdżamy na
rekonesans na ziemię rzeszowską, do miejsc, gdzie zamieszkiwali nasi dziadowie.
W przepięknym krajobrazie spotykamy wspaniałych ludzi, dzięki ofiarności
których zjazd będzie mógł dojść do skutku w Błażowej w lipcu 1998 r. Myślę
tu o Janie Krygowskim
z Rzeszowa, który mimo rozlicznych
obowiązków służbowych podjął się funkcji “Prezesa” Zjazdu i na swoje barki
przyjął największy ciężar kłopotów organizacyjnych.
Przyjeżdżam do Błażowej
na 3 dni przed terminem Zjazdu w gronie najbliższych: męża i siostry, aby
wspólnie z tzw. “komitetem organizacyjnym” zająć się bezpośrednimi przygotowaniami
– rozwieszanie tablic genealogicznych, ekspozycja pamiątek, fotografii,
dekoracja sal – brak czasu na refleksje i sentymenty.
Wreszcie I dzień Zjazdu
– piątek 25 lipiec 1998 r. Przyjeżdżają pierwsi Krygowscy – nieznani ludzie,
a jednak nie obcy ... Jest już liczne grono, a wciąż przybywają nowi. Niesamowite,
zebrało się nas około 175 osób. Kiedy zdałam sobie sprawę, że to moja rodzina,
ogarnęło mnie uczucie w zasadzie nie do opisania. Poczułam się jak ktoś,
kto znalazł największy skarb i umie wyrażać już tylko radość i wdzięczność.
Z takimi uczuciami witałam się z przybyłymi.
Kiedy wspólnie uczestniczyliśmy
we Mszy św. rozpoczynającej Zjazd, “czułam” obecność tych wszystkich z
linii Krygowskich, którzy odeszli już do Ojca. Nie przypominam sobie, abym
tak przeżywała jakieś zdarzenia w moim dotychczasowym życiu. Kiedy usiedliśmy
wspólnie przy stole, to miałam wrażenie, że jest to najwspanialsza wieczerza
wigilijna, która gromadzi całą rodzinę.
Kolorystyka identyfikatorów
wskazuje, że przeważają reprezentanci tzw. linii futomskiej Krygowskich,
czyli mojej linii. Drzewo genealogiczne linii futomskiej udało się odtworzyć
niemal w całości, gorzej jest z pozostałymi liniami rodu, ale przyszłość
poszukiwań widzę optymistycznie. Radość płynąca z nawiązania kontaktów
rodzinnych i deklarowane przez uczestników Zjazdu włączenie się w dalsze
poszukiwania powinny przynieść efekty.
W czasie 3 dni trwania
Zjazdu odwiedziliśmy miejsca związane z życiem i działalnością członków
rodu. Ze wzruszeniem oglądałam twórczość rzeźbiarską Kazimierza – brata
mojego dziadka i zachowane domy rodzinne przodków. Nie zapomnieliśmy o
tych, którzy śpią snem spokojnym na cmentarzach. Dla mnie, mieszczucha,
było też przeżyciem zetknięcie się ze staropolską gościnnością “czym chata
bogata tym rada”. Kosztowałam chleb domowego wypieku, prawdziwe wiejskie
masło, “krajane” kwaśne mleko, placek pszenny pieczony na ryżu i liściu
kapusty, domowy makowiec i wznosiłam toast autentyczną okowitą.
Mimo tych przeżyć pozostał
pewien niedosyt. Nie wszyscy zaproszeni skorzystali z okazji spotkania,
ja nie zdążyłam z wszystkimi obecnymi przywitać się osobiście i porozmawiać.
Ten pierwszy Zjazd traktuję
jako inaugurację czegoś, co powinno odnowić rodzinę i wszystkim osamotnionym
dać poczucie bliskości. Historia rodu pozwoliła poznać, jak nasi przodkowie
zaznaczyli swoją obecność w dziejach ojczyzny. Dumna jestem z nich i czuję
się zobowiązana również swoim życiem dać świadectwo, że pochodzimy od wspólnych
korzeni.
W naszej rodzinie znajdą miejsce i
Ci Krygowscy, którym nie uda się udokumentować więzi rodzinnych.
“Krygowscy” to hasło – jesteśmy wszyscy
wielką ludzką rodziną, w której każdy każdego miłuje.
Maria Krygowska-Doniec