Wszystko zaczęło się jeszcze przed świtem 10 lutego 1940 roku. Do naszego
domu we wsi Nechrybka koło Przemyśla, gdzie
mieszkaliśmy od dwudziestu już lat, wtargnęli dwaj mężczyźni - Ukrainiec
i Sowiet żądając oddania broni, którą rzekomo przechowywał mój mąż. Grozili,
że go rozstrzelają na oczach rodziny. Podczas rewizji nic nie znaleźli,
przestali więc straszyć męża, ale natychmiast oświadczyli nam, że z rozkazu
Stalina mamy w ciągu pół godziny opuścić nasz dom zabierając tylko trochę
niezbędnych rzeczy. Tyle ile zmieści się na sanie.
Moja czteroletnia
córeczka Jasia strasznie płakała. Szlochała także moja matka. A ja stałam
jak skamieniała - nie mogąc zrozumieć, nie mogąc uwierzyć, że to dzieje
się naprawdę. Byłam wtedy w szóstym
miesiącu ciąży, miałam dopiero 23 lata, kilkuletnią córeczkę i bardzo dobrego,
zdolnego i pracowitego męża. Już w pierwszym roku naszego małżeństwa zbudował
koło domu wiatrak, dzięki czemu mieliśmy własną energię, mogliśmy sami
ciąć drzewo, młócić zboże, ciągnąć
wodę. Byliśmy samowystarczalni. Później na Syberii też bardzo wiele zawdzięczaliśmy
jego "złotym rękom". Jak wiele, opowiem później.
Los = przeznaczenie?
Moja matka i ojciec, którego tego strasznego dnia z nami nie było, chociaż
byli małżeństwem przez pięćdziesiąt lat, tylko kilka lat byli naprawdę
razem. Tak chciał los. Poznali się
Rozdzieliła ona
rodziców na wiele lat i głęboko zaważyła na naszym życiu. Ojciec przez
cały ten czas pozostawał w Ameryce i zarobione w fabryce pieniądze przesyłał
nam do Polski.
I dlatego tego dnia, gdy zbudzili nas ze snu i kazali opuścić nasz dom
w Nechrybce, byliśmy tam wszyscy prócz ojca, z którym na następne długie
lata rozdzieliła nas kolejna wojna.
Z naszego domu w Nechrybce odstawiono nas i nasz nieszczęsny dobytek, który
mieścił się na saniach, na stację kolejową w Przemyślu właśnie. Tam dopiero
zobaczyliśmy, że taki sam los spotkał
całą naszą kolonię i wszystkie inne z powiatu przemyskiego, które znajdowały
się po "niewłaściwej" stronie granicy.
Później dowiedzieliśmy się, że tej nocy Sowieci wygnali
Już sam początek był zapowiedzią strasznego koszmaru następnych dni, miesięcy
i lat.
Ofiara
W niedzielę rano mąż nie wytrzymał i uchylił siekierą od środka małe okienko,
a ja przez szparę zobaczyłam chłopca,
który niósł bułki do sklepu i przechodził przez tory koło naszego wagonu,
który był ostatni w szeregu na samym przejściu. Niewiele myśląc zaczęłam
wołać, by dał trochę bułek dla dzieci. On podszedł bliżej i woła: "Otwórzcie,
to wam podam". Ale my byliśmy zamknięci
od zewnątrz i w żaden sposób nie mogliśmy otworzyć. Wtedy zwabiony krzykami
nadbiegł strażnik. Usłyszeliśmy strzał,
a ja przez szparę zobaczyłam kopnięty kosz
Ten strzał, ta ofiara to była najgorsza zapowiedź tego, co nas czeka.
Wagony ruszyły dopiero w niedzielę o północy. Zgrzyt kół zmieszał się ze
strasznym ludzkim płaczem, głośną modlitwą i śpiewem "Serdeczna Matko,
Opiekunko ludu, nie opuszczaj nas, nie opuszczaj". Serce pękało mi z bólu.
Czy jeszcze kiedyś zobaczę mój kraj? Mój ukochany Przemyśl i piękną rzekę
San, nad którą tak lubiłam chodzić, o której wieczorami układałam wiersze?
Pociąg zatrzymał się gdzieś koło Tarnopola. Zwabieni naszym wołaniem woźnice,
popasający w pobliżu torów konie, wcisnęli nam przez szparę w deskach jakieś
resztki chleba, którego nie dojedli.
Było tego kilka kromek - po kęsku dla każdego z dzieci, które coraz bardziej
słabły z głodu i pragnienia. A co będzie z moim nie narodzonym jeszcze?
Piątego dnia na
stacji w Kijowie dostaliśmy wiadro kaszy jęczmiennej z plewami, miało to
starczyć dla wszystkich na kilka kolejnych
dni. Wybłagaliśmy też wiadro śniegu, który po roztopieniu na piecyku dał
litr wody czarnej od sadzy i tym obdzieliliśmy siedemnaścioro dzieci. Nie
wypuszczono nas ani razu. Nasz świat
to był ten bydlęcy nędzny wagon i szpary
I tak nas wieźli ponad miesiąc. 34 długich dni i nocy. Wreszcie któregoś
ranka pociąg zatrzymał się na stacji Ural-Neft. Ale jeszcze trzymali nas
zamkniętych do późnej nocy. Gdy zapadła ciemność
wypuścili nas i kazali zabierać swoje rzeczy z wagonu towarowego. W tym
zamęcie i ciemnościach udało się nam
odzyskać tylko część rzeczy. Znowu załadowali nas wszystkich na sanie zaprzężone
w pojedyncze konie i wieźli nas tak - ludzkie cienie - całą noc
Darowane życie
Wtedy na saniach moja mała córeczka Jasia miała okropną gorączkę i była
półprzytomna. Trzymałyśmy ją z matką na kolanach i modliłyśmy się, żeby
Pan Bóg jej nam nie zabrał. Po wielu godzinach jazdy ścierpłam i zmarzłam,
strasznie bolały mnie plecy. Zaczęłam tracić czucie w nogach.
Mówię do mamy: "muszę rozprostować nogi , dłużej nie wytrzymam. Zeskoczę
i pójdę chwilę koło sań". Wyskoczyłam, a właściwie wytoczyłam się i w tym
momencie zapadłam się w śnieg do piersi. To była wąska droga tylko na sanie
a dalej śnieżny bezkres. Zaczęłam krzyczeć, prosić o ratunek, ale nikt
mnie nie słyszał. Mijały mnie kolejne sanie, jadące jedne tuż za drugimi,
a w nich półżywi ludzie. Minęły mnie ostatnie sanie. Boże, już tu zostanę
na tym śnieżnym pustkowiu. Śnieg był
tak ostry i twardy, że aż ranił. Już tu zostanę, nie dam rady się ruszyć,
zamarznę. Zaczęłam się modlić czekając na śmierć. I wtedy drgnęło dziecko
uwięzione w moim brzuchu. Ono żyło jeszcze. Podjęłam walkę. Zaczęłam walić,
deptać ten śnieg, ugniatać go, rozgarniać krwawiącymi rękami, aż zaczął
topić się
Do obozu Chmielicha dotarło 360 rodzin. Czekały tam na nas brudne, zapluskwione
baraki, wąskie, żelazne .prycze, nieopisany brud, ciasnota. Gnieździliśmy
się po kilkanaście rodzin na jednej sali. Warunki wprost straszne. Błagałam
o pomoc, o lekarza dla mojej płonącej
Następnego dnia jeszcze przed świtem wygnał nas z baraków wrzask komendanta.
Zbiórka. Komendant wykrzykuje, że nie przyjechaliśmy tutaj, żeby się wylegiwać,
tylko żeby pracować dla Rosji i na własne życie. "Teraz tu wasze życie
i wasza śmierć - powiedział - Polski więcej nie zobaczycie".
Na te słowa wystraszeni, głodni, trzęsący się z zimna, ledwie żywi ludzie
zaczęli strasznie płakać. I wtedy ktoś
zanucił pieśń do Matki Bożej. I nagle wszyscy, cala ta masa ludu podjęła
tę pieśń - wołanie do Matki Bożej Opiekunki Ludu. Zagłuszyliśmy komendanta.
Umilkł na chwilę zadziwiony dziwną siłą tej pieśni.
To nasze pieśni i modlitwy, to nasza wiara dodawała nam sił, aby przetrwać,
by znosić rzeczy, które wydają się być nie do zniesienia. Ponadto gdzieś
tam na dnie serca tliła się nadzieja, że ten koszmar kiedyś się skończy,
że ktoś o nas pamięta, wyzwoli, oswobodzi
0d rana do wieczora ludzie pracowali przy wycince lasu. Młodsi rąbali i
ścinali drzewa, starsi czyścili je i układali w sągi. Potem jeszcze zwózka
w bardzo trudnych warunkach. Ciężka praca nawet dla silnych i zdrowych
ludzi, a naszym ludziom sił co dnia ubywało. Trapiły ich różne choroby.
Jedzenia było tak mało, że stale chodziliśmy głodni. Ludzie żuli nawet
korzonki
Myślę, że w tym pierwszym okresie od śmierci z wycieńczenia i głodu uratował
naszą rodzinę wywieziony z domu, z Polski, garnek smalcu, worek zboża i
ten mały drewniany młynek do kawy zabrany jakimś niezwykłym trafem, jakimś
odruchem przeczucia. Jakiż był wytrzymały. Pracował całymi godzinami, głównie
w nocy mieląc zboże, z którego piekliśmy potem placki. Pamiętam, że mdlały
mi ręce od kręcenia tym młynkiem, ale każda porcyjka mąki była niezwykle
cenna. Zboże to było jedzenie, nadzieja, to było życie. Za jeden dzień
ciężkiej pracy można było zarobić siedem dekagramów zboża. Ci, którzy mieli
kilkoro dzieci, nie mieli co im dać
jeść, próbowali więc kraść zboże. Gdy kogoś przyłapano, szedł do więzienia
na dziesięć lat. Podobny wyrok czekał tych, którzy
nie stawili się do pracy. Z więzienia nikt nigdy nie wrócił.
Dzisiaj wydaje się to niemożliwe , ale my nie mieliśmy podstawowych, niezbędnych
wydawałoby się rzeczy. Przez sześć
lat obywaliśmy się bez pasty do zębów, proszku do prania i mydła nawet.
Jedną jedyną kostkę mydła zdobyłam w drugim roku wygnania, już w kołchozie
w zamian za kilogram suszonych grzybów. Popiół z pieca przelany wrzątkiem
to było nasze czyścidło, coś w rodzaju ługu do mycia, prania i zmywania
zarazem. Zapomnieliśmy też jak smakuje mięso, masło, mleko, nawet cukier
był zupełnie niedostępny - ani kosteczki przez te wszystkie lata. Już później,
w kołchozie, dwa razy w roku z okazji
ważnych państwowych świąt dostawaliśmy za dobrą pracę garść twardych cukierków.
Gdy zdarły się nam przywiezione z Polski buty, nauczyliśmy się strugać
buty z lipowego drewna. Latem chodziliśmy
najczęściej boso, a w zimie okręcaliśmy nogi szmatami, czasem ktoś dostał
walonki. A przemierzać trzeba było na piechotę duże odległości. Ja zrobiłam
później dzieciom buty ze starego kożucha gospodyni, u której zamieszkaliśmy
w kołchozie,
Powitania i pożegnania
Mój syn, Józek, przyszedł na świat w czerwcu, w oddalonej od świata małej,
biednej izdebce porodowej, w obecności
obojętnej na wszystko akuszerki. Żeby się tam dostać, musiałam przejść
piętnaście kilometrów, a potem jeszcze
przepłynąć tratwą (taka przeprawa zdarzała się kila razy dziennie)
na drugą stronę rzeki Cisowaja. Izbę porodową zastałam zamkniętą i niewiele
brakowało, żebym urodziła samotnie
pod drzwiami, bo akuszerka gdzieś się zapodziała. Zjawiła się dosłownie
w ostatniej chwili. .Narodziny mojego synka powitałam
Józek kilka razy był bliski śmierci, ale cudem jakimś przeżył. Może to
dzięki mojej miłości? Dwa miesiące po narodzinach Józka, 22 sierpnia 1940
roku zmarła na malarię i tyfus matka mojego męża. To była wspaniała i bardzo
dzielna kobieta. Wychowała dziesięcioro dzieci - sześciu synów i cztery
córki. Wszyscy bardzo ją kochaliśmy. Gdy umierała na żelaznej pryczy
- "Śpij Mateczko
w
tym leśnym grobie, może kiedyś Polska przyśni się Tobie"?
Prawie rok później zostaliśmy uwolnieni od milicji, komendanta i naczelnika.
Pozwolono nam opuścić leśne baraki i szukać pracy gdzie indziej. My mieliśmy
dwoje chorych dzieci, więc zdecydowaliśmy
z mężem, żeby nigdzie daleko nie jechać, bo dzieci nie przeżyją podróży.
Wszędzie czaiła się śmierć. Mnóstwo ludzi, którzy z trudem dotarli do Taszkientu,
zabrała epidemia tyfusu. Byli wśród
nich dwaj bracia i dwie bratowe mojej matki.
Pamiętam jak mama prosiła swojego ulubionego brata Tomka: "Tomciu, nie
jedź, zostań wśród swoich. Tam nic dobrego Cię nie czeka". Ale on się uparł.
Mówił, że przecież gorzej chyba już być nie może, że musi szukać lepszego
losu dla swojego jedynego późno narodzonego jedenastoletniego
synka. Wędrowali dwa miesiące nie mogąc nigdzie znaleźć miejsca.
Przerażony, oszalały wręcz, chłopiec porwał więc jakiegoś łacha matki i
uciekł. Uciekał od śmierci, uciekał przed śmiercią. Biegał tak długo, aż
stracił zupełnie siły i zemdlał. Leżącego bez ducha, nędznego, obdartego
chłopca zauważył z jeepa przejeżdżający tamtędy dziwnym trafem gen. Sikorski.
Gdy on i jego towarzysze ocucili i nakarmili chłopca,
zabrali go ze sobą
Podobnie jak wuj Tomasz zakończył życie jeszcze jeden brat mojej matki,
który przed wojną mieszkał w Zimnej Wodzie koło Lwowa. Wywieźli go wraz
z żoną i dwójką dzieci do Krasnojarskiego
Kraju. I tam właśnie zabiło ich zimno, głód i choroby.
Rodzina męża, jego ojciec, bracia i siostry też próbowali szczęścia i ruszyli
w drogę. Ale dotarli tylko do Koniecgrodu i musieli wracać, bo ojciec,
który cierpiał na astmę, dusił się dosłownie i był tak słaby, że nie mogli
już jechać dalej. Po pewnym czasie wrócili do nas, do kołchozu w Kulikowie.
Silna za troje
W kołchozie im. Lenina w Kulikowie było nam dużo lepiej niż w lesie. Nie
cierpieliśmy już takiego zimna i głodu.
Prawie zawsze mieliśmy pod dostatkiem ziemniaków, marchwi i mąki na chleb.
Na to wszystko trzeba było oczywiście pracować i to bardzo ciężko. Ja pracowałam
najpierw w wielkim ogrodzie warzywnym.
Moim głównym zadaniem było noszenie wody
W kołchozie narodził się nasz drugi synek Zbysiu. Na szczęście był o wiele
mocniejszy od Józia, który jako osesek
i niemowlę przeżył z nami najgorsze chwile. Choć dalej żyliśmy w prymitywie
i mieliśmy tak niewiele, Zbysiu chował się dość dobrze. Przez większą część
dnia dziećmi i dobytkiem naszej gospodyni Olgi zajmowała się nasza Mama,
której dzielności nie sposób opisać.
W maju 1943 roku w naszym życiu nastąpiła ogromna zmiana. Mój mąż, jego
brat i dwie siostry powołani zostali do Armii Kościuszkowskiej i poszli
na wojnę. Zostałyśmy same
Okazało się później, że ja wyżęłam za dużo tej pszenicy, o
wiele więcej niż inni, a to oznaczało,
że powinnam dostać pięć metrów ziarna.
0 wiele za dużo niż przewidywały normy
Zaraz po tych żniwach przyszła okropna wiadomość: w pierwszych walkach
pod Lenino
W niecały rok później, 18 sierpnia 1944 r. pożegnałyśmy
ojca mojego męża, który schorowany i stary został
w kołchozie przy kobietach i dzieciach. Za buty ojca udało
mi się zdobyć trochę starych desek
i zbić coś w rodzaju trumny. We dwie
z drugą synową wykopałyśmy grób i z bólem
serca pochowały ojca. I tak zostałyśmy zupełnie same, kobiety
Koszmar wraca
Wkrótce po śmierci ojca przyszła wiadomość, że jako rodzina wojskowa
zostaniemy przeniesieni gdzie indziej, bliżej
kraju. Stało się tak dlatego, że mąż w armii przysłużył
się dowódcy i uprosił go, żeby rodzina mogła powrócić
do Polski. Nie wiedział mój biedny mąż, jaki los nam gotuje.
Najpierw ściągnięto nas na dworzec kolejowy w Łyszwie.
Przez tydzień oczekiwaliśmy na pociąg, który nie nadjeżdżał,
śpiąc dosłownie na peronie, otuleni kocami. Wreszcie
wpakowano nas z dziećmi do bydlęcych wagonów i wieziono
całe dwa tygodnie aż na Ukrainę. Siedzieliśmy na tobołkach,
spaliśmy na nich i tak bez końca. Nikt nie pomyślał
Powrót
W sierpniu 1945 roku,
gdy już całkiem traciliśmy nadzieję
na zmianę losu, przyszło wreszcie wezwanie, by stawić
się natychmiast do Wojenkomatu, do
Woitańska. Gdy dotarłyśmy z siostrą
męża do garnizonu do Woitańska, komendanta
nie było, bo wyjechał do pożaru. Trzeba więc było czekać
do następnego dnia. Tę noc spędziłyśmy siedząc na przemian na jednym
krzesełku w drewnianej
stróżówce. Następnego dnia komendant
dał nam jakiś papier i kazał jechać z nim do Charkowa
po dokumenty. Gdy dotarłyśmy do Charkowa
(częściowo na piechotę, częściowo na wozie ze świniami),
poselstwo było już zamknięte. Na szczęście nakarmiła nas i przygarnęła
do siebie pani Sokorska. Noc spędziłyśmy u
niej w kuchni. Rano okazało się, że dokumenty dla mojej mamy został
omyłkowo wystawione na nazwisko Kołodziej,
a ona nazywała się Dudziak Aniela. Tak więc mama nie mogła
wyjechać
razem z nami. Kolejny problem stanowiło
kupno biletów powrotnych do kraju. To był
czas wielkich powrotów z całej Rosji,
a pociągi kursowały niezmiernie rzadko
i nigdy nie było pewne, czy przyjadą.
Bilety załatwił nam wreszcie Żyd Wolf,
poznany u pani Sokorskiej w Charkowie.
I tak
28 września 1945 roku wyruszyliśmy do Polski. W pociągu
z Charkowa do Lwowa panował tak straszny
tłok, że o mało nas nie uduszono. Cały czas stojąc musiałam trzymaćZbysia
na rękach, bo inaczej chyba by go stratowano. Ta podróż
była równie koszmarna jak pobyt na Ukrainie, którą zapamiętałam
jako krainę równin, wichrów, zimna i głodu.
We Lwowie kazano nam udać się do siedziby Czerwonego Krzyża,
który zorganizował nam powrót do kraju. Następnego dnia o trzeciej
rano znaleźliśmy się w Przemyślu. Nikt na nas nie czekał,
nikt nas nie witał nędznych Sybiraków, ale i tak
moje serce przepełniała wielka radość. Wróciłam
z dziećmi do mojej ukochanej ziemi,
do Polski. Mama wróciła dwa miesiące
później jako matka Żyda Wolfa. Nie mieliśmy już naszego
domu, ale mieliśmy nasz kraj, w którym zaczęliśmy z wolna
budować z mężem nowe życie.
Płyną dni i lata, zabliźniły się już rany, pozostały wspomnienia, choć wyblakłe, bolą jeszcze czasem. Może trzeba je uchronić od zapomnienia? Pamięć tych lat jest we mnie.